Zastanawia mnie od wielu już lat, jak to możliwe, że w Kościele zostały zatwierdzone różne nabożeństwa, których teksty modlitw pozostawiają wiele do teologicznego życzenia.
Najlepszym probierzem według mnie jest sprawdzenie możliwości podłożenia np. pod imię danego świętego słowa „Bóg”. Jeśli możliwe jest takie samo zwrócenie się do Boga jak do świętego lub odwrotnie to znaczy, że właśnie dokonaliśmy jakiegoś pobożnego panteizmu(?). Czy jak to rozumieć?
Nie wspominając o tym, że nabożeństwa zbierają ludzi więcej niż Msza Święta. Zresztą, czasami myślę, że gdyby zamiast Mszy robić codzienne samo nabożeństwo z komunią świętą wiele osób byłoby zadowolonych. Wówczas wcale nie musielibyśmy mieć Mszy codziennie i to po kilka dziennie. Oczywiście pozostaje wtedy problem utrzymania księży. Moglibyśmy pójść do normalnej roboty, być bardziej dyspozycyjni dla tych, którzy szukają czegoś więcej, duchowych rozmów. Dostrzegam zresztą takie właśnie potrzeby. Z tym, że większość księży nie jest do tego przygotowanych. Ostatnio ktoś mi powiedział: „z takiego Śremu miałbym wciąż dojeżdżać do Poznania, żeby tam szukać duchowego rozwoju? Czemu nie mogę go mieć tutaj, na miejscu?”
Albo też wspólnota mogłaby się zdecydować na utrzymanie księdza, który rzeczywiście przykłada się do swojej roboty, a nie tylko do „odprawiania” i robienia, co do niego należy.
Bardzo też leży mi na sercu, by możliwe było w końcu, że ksiądz przestaje być aktorem na scenie zwanej prezbiterium. Tak sobie marzę, by zniknęły msze pogrzebowe, możnaby wówczas pomodlić się wspólnie na mszy zaplanowanej jak zwykle, a nie dodatkowej. Dziś efekt jest jednak usługowy: ludzie płacą, ksiądz zrobi resztę. I osobno płaci się organiście, żeby zrobił swoje. A gdyby tak na tych mszach zwyczajnych było to nie trzeba byłoby z tego robić żadnej usługi. I podtrzymuje się wymiar wspólnotowy chyba?
Może i w niedzielę – by uniknąć sytuacji, że ksiądz odprawia (trudno to już nazwać celebracją) po cztery, pięć Mszy w ciągu dnia – warto byłoby zrobić liturgię słowa z komunią? Dla tych, co w swojej duchowej drodze jeszcze nie dojrzeli (to nie ocena) do Mszy, ale chcą jakoś dochować niedzielnego obowiązku lub chcą nakarmić się słowem i Ciałem Chrystusa, ale liturgia Mszy nie jest dla nich atrakcyjna(?). No ale wtedy, kto miałby to prowadzić? Potrzebni są diakoni stali zapewne.
I jak dobrze by było, żeby Msza mogła być i dla księdza wchodzeniem w tajemnicę, a nie robotą do wykonania. A trudno wchodzić w tajemnicę cztery, pięć razy w ciągu dnia, widząc, że druga strona mało raczej zaangażowana. Tak, czasem i ksiądz zaangażowany nie jest wcale. Robi robotę.
No. Pomarzyłem sobie. Fajnie było.